Dziennik

DZIEŃ 1
2019-04-19 (piątek)

   Pierwszy dzień wyprawy, ale tak dobrze od rana nie jest - muszę pójść do pracy. Po przeprowadzce pracę mam blisko, bo niespełna 5 km od domu, więc kwadrans po siódmej jestem już w biurze. Oczywiście spakowałem się już dzień wcześniej i przyjeżdżam rowerem w całym rynsztunku. Liczę, że Szef pozwoli mi wyjść o 14-stej z racji przedednia Świąt. Dodatkowo jest mało osób w zakładzie, co również wnosi presję, aby wszyscy wyszli nieco wcześniej. Udaje mi się zjeść obiad w pracy, aby nie stawać gdzieś po drodze w przydrożnym barze. 

    Ostatecznie udaje mi się wyruszyć tuż po 13-stej. I to nie samemu, ale namawiam kolegę z pracy, Andrzeja, który dotrzymuje mi towarzystwa przez pierwszych piętnaście kilometrów. Nasz zakład znajduje się na Białołęce, blisko dworca PKP Płudy, więc kierujemy się na Nieporęt. Trochę błądzimy chcąc uniknąc ruchliwych dróg (m.in. Płochocińskiej, droga 633), ale ostatecznie po ok. 45 minutach jazdy docieramy do Nieporętu położonego nad Zalewem Zegrzyńskim. Od tego punktu nasze drogi się rozjeżdżają - ja skręcam na Rynię, a Andrzej wraca do siebie do domu, oddalonego o ponad 35 km Strzegocina.

    Z Andrzejem przez te 45 minut jechało się w porządku, zasłaniał od wiatru. Jadąc już sam tego komfortu już nie mam i średnia spada na 20 km/h. Do Niegowa, położonego na drodze ekspresowej S8 Warszawa-Białystok dojeżdżam bez wjazdu na drogi krajowe, tylko drogi lokalne. Następnie jadę 10 km wzdłuż S8 drogą awaryjną aż do Lucynowa, gdzie odbijam na północ na Wyszków. Odcinek od Słopska do Wyszkowa można, według Google Maps, pokonać wzdłuż południowego brzegu Bugu, aczkolwiek byłoby za dużo kluczenia na rower z sakwami. Następnym razem spróbuję pojechać właśnie tamtędy, bo z podglądu internetowego wynika, że to najwyżej 8 km gruntówki i kolejne 8 km asfaltu do samego Wyszkowa przez Rybienko Leśne, bez hałasu na S8. Miejsce na nocleg też wydaje się tam idealne ze względu na obecność rzeki i małe zagęszczenie wsi. 

    W Wyszkowie przekraczam Bug i kieruje się na północny-wschód na Turzyn. Dopiero w Brańszczyku robię kwadrans przerwy, kupując już parę rzeczy na kolację. Parę kilometrów za Brańszczykiem nocuję w lesie za wsią Przyjmy. Jest tak sucho, że widok lasu przypomina raczej jesień niż początki wiosny. Mimo w miarę dobrej pogody w trakcie dnia, gdzie temperatura dochodziła do nawet 20C, nie kąpię się na wieczór, bo jednak jak tylko słońce zeszło z zenitu zrobiło się zimno. O godzinie 20-stej jest już przeraźliwie zimno. Dobre tempo (niespełna 90 km w nieco ponad 5 godzin licząc przerwy). Przed samym zaśnięciem słyszę w oddali chodzące zwierzę,  chyba sarnę, a pochód stada dzików budzi mnie ze snu okolo piątej rano. W lesie jest tak sucho, że ich kroki są tak wyraźne jakby dosłownie przechodziły tuż obok. Trzymałem kciuki, aby widziały mój namiot ;-)  


DZIEŃ 2
2019-04-20 (sobota)

    Wstaję koło siódmej rano. W nocy ochłodziło się dopiero w okolicy 4-5 rano. Na szczęście poszedłem spać już ubrany, a w pogotowiu miałem kominiarkę i długie, cienkie rękawiczki, które zdecydowanie podwyższają komfort noclegu. Śpiwór posiadam lichy, bo letni, a drugiego nie chciałem brać, bo ujemnych temperatur nie przewidywałem. Ociągam się nieco ze zwijaniem obozowiska, śpiwór fajnie grzeje. Herbatka, śniadanie i udaje mi się w końcu ruszyć 1,5 godziny po obudzeniu.
    O tej godzinie słoneczko już rozpieszcza miło, choć temperatura ledwo sięga 13-14C. Kieruje się ciągle na północny-wschód, z którego, tak jak dnia poprzedniego, wieje mi w twarz. Wieje czasem tak silnie, że miejscami, zwłaszcza pod lekkie górki muszę zwolnić do kilkunastu km/h.
    Pierwszy postój wypada na 30 km. Kolejne robię w równych odstępach co 20 km. Cały odcinek Brańszczyk-Brok udaje mi się przejechać nie wjeżdżając na ruchliwe trasy. Część trasy jest mi już znana, aczkolwiek po roku czy dwóch nie pamięta się jednak całkowicie rozjazdów w lesie ;-) Najtrudniejszym odcinkiem nawigacyjnie jest Udrzyn-Bojany. Za Udrzynem asfalt się kończy i jest rozwidlenie na bodajże cztery drogi. Jadę wzdłuż linii energetycznej, to taki wyznacznik, że trzymam sę trasy.
    Za Brokiem skręcam w lewo na Orło, dalej przez Niemiry i Czyżew (tutaj jest trochę kręcenia i w powrotnej drodze się zgubiłem). Mijam Rosochate, gdzie nocowałem rok temu. Wysokie Mazowieckie mijam trochę bokiem i wjeżdżam na drogę 678, która okazuje się tego dnia praktycznie pusta. W Sokołach postanawiam zrobić zakupy na obiad i wieczór, ale sklepy w Wielką Sobotę zamykają się znacznie wcześniej, bo już o 14 stej wszystko jest zamknięte. Udaje mi się znaleźć kiosk, w którym kupuję dwa rogaliki 7days, bo nic innego nie mają. Prócz tego zostają mi 4 pętka wątłych kabanosów.
    Jakieś 15 km później, jadąc dalej drogą wojewódzką 678, napotykam otwarty bar przy stacji benzynowej. Głodny zjadam flaczki za 10 zł i po krótkim odpoczynku jadę dalej.
    Od obiadu na stacji do wyznacznego miejsca noclegu dzieli mnie jeszcze 30 km, więc dzielnie jadę dalej. Na przedmieściach Białegostoku natrafiam na otwarty sklep, ale kolejka w nim sięga wyjścia i jeszcze dalej, więc pomimo ochoty na pomidora, rezygnuję z czekania w kolejce. W Białymstoku pierwszy raz widzę mini-rondo rowerowe!
    Nocuję kilometr za skrętem na Ciasne licząc, że kocie łby skutecznie niwelują ruch drogowy. Okazuje się, że po jednej stronie drogi jest teren wojskowy, a po drugiej prywatny teren jakiejś fabryki, ale w końcu udaje mi się jakoś wcisnąć i nie mieć na widoku góry śmieci zostawionych przez mieszkańców w lesie. Same miejsce noclegu nie jest przyjemne, bo raz te śmieci, a po drugie słyszę w oddali ujadającego psa i harmider z pobliskiego gospodarstwa, od którego dzieli mnie jedynie 300m (ale szpaler gęstych drzew, no i śmieci ;-), robi dobrą robotę).
    Na kolację robię sobie dużą herbatę, aby się nie odwodnić, wsuwam resztki kabanosa i kawałek czekolady. Rano będę musiał wytrzymać na samej herbacie. Do Wasilkowa, mieszkania Teściów i pobytu Moniki z Witkiem, dzieli mnie około 10 km.
 

DZIEŃ 3
2019-04-21 (niedziela) 

    Pobudka również koło siódmej, ale szybciej się zbieram, bo już po godzinie jestem spakowany. Tym bardziej, że nie mam co rano zjeść, zostaje sama herbata i dwa ostatnie kawałeczki czekolady. Bez żadnych ekscesów w nocy. Do Wasilkowa dzieli mnie ciut ponad 10km. Dojeżdżając do mieszkania teściów zaczyna lekko kropić deszcz. 

    Na miejscu otrzymuję sowite śniadanie i prowiant na drogę. Korzystam z możliwości kąpieli. Dzień wcześniej, mając na uwadze problemy z zakupami na prowincji, proszę Monikę o kupno makaronu z tuńczykiem, więc może uda przygotować tradycyjny posiłek sakwiarza! 

    U teściów spędzam dwie godziny i ruszam w powrotną drogę. Postanawiam jechać śladem z wczoraj i przedwczoraj. W Białymstoku wytyczonych jest sporo ścieżek rowerowych, natrafiam nawet na minirondo rowerowe. W większości przypadków trasy są wytyczone sensownie.

    Zaczyna kropić już po godzinie od wyjazdu - około 12-stej. Później jest tylko gorzej, leje jak z cebra. Jechać niestety muszę, przecież nie stanę, zresztą nie ma gdzie nawet, bo wszystko pozamykane, a ja jadę bocznymi drogami. Od wczesnego popołudnia jadę już tylko w deszcz, nie chcąc marznąć nie robię długich postojów to kilometry same lecą. Całe szczęście, że wiatr "w twarz" zelżał, bo jak to w życiu, przez ostatnią noc zmienił kierunek wiania, podobnie jak ja jazdy. Mimo deszczu nie jedzie się tragicznie - nogi zapodają. Z winy zaparowanych okularów 2 razy błądzę i nadkładam ze 3 kilometry. Po pewnym czasie okazuje się, że jadę "z deszczem", bo za plecami mam ładne niebo. Działa to na takiej zasadzie, że robię postój, w jego trakcie prawie przestaje padać, kończę postój, zaczynam jechać i po kilometrze już kropi, a po kolejnym kilometrze już pada. I tak w kółko, a czas nagli - dzień nie jest długi. 

    Wodę na wieczór udaje mi się uzyskać w gospodarstwie. Rzadko kiedy pukam wprost do drzwi, ale z powodu pogody musiałem to zrobić, bo nikt z własnej woli nie kręci się po podwórku gdy pada. Gospodarz nawet proponuje mi kanapki, ale mówię, że jeszcze rano siedziałem przy świątecznym stole i prowiant mam.

    Szukam miejsca na nocleg, a same pola uprawne wokół. Nocuję 3 kilometry za miejscowością Dąbrowa, na północ od Zaręby Kościelne. Udaje mi się znaleźć mały zagajnik, ale tak gęsty, że muszę się rozbić na jego skraju. W oddali widać gospodarstwa, najważniejsze jednak, że z drogi jestem w ogóle niewidoczny. Mimo ubrań przeciwdeszczowych przemakam, sakwy zresztą w środku cudem też, aczkolwiek podejrzewam, że przy ich otwieraniu woda wpadła do środka. Namiot rozstawiam jak jeszcze kropi. Jest zimno, w trakcie dnia na jednej ze stacji pokazywało 10C, w internecie podają, że w nocy spadnie temperatura do 5C. Zaczyna mi brakować suchych ubrań, ale jutro ma nie padać, ewentualnie pokropić. Na osłodę "wodnistego" i męczącego dnia (ponad 125 km, z czego znaczna większość w deszczu), urzeka mnie na wieczór ładny zachód slońca idealnie widoczny z mojego namiotu.

DZIEŃ 4
2019-04-22 (poniedziałek) 

    Śpię dobrze, choć jest nierówno. Zwyczajowo wstaję koło siódmej i następne 1,5 godziny potrzebuję na śniadanie i zebranie się. Nie pada. 

    W dalszym ciągu zamierzam wracać tą samą trasą, którą jechałem jeszcze trzy dni temu, a że po drodze starałem się zapamiętywać punkty charakterystyczne na trasie to teraz jedzie mi się łatwiej i pewniej, rzadziej muszę spoglądać na mapę. Wiatr też jakby przychylny, bo wieje trochę w plecy to jedzie się mi szybciej. Mokre ubrania z dnia poprzedniego rozkładam za sobą na karimacie i po dwóch godzinach już są praktycznie suche. Gorzej jest z butami, ale na nie też znajduję sposób. Zmieniam skarpetki co dwie godziny jazdy, mokre dają do suszenia, nakładam te wysuszone. Robię tak trzykrotnie i buty mam suche w środku. To musi działać, ale ma dwie wady - musi być choć trochę słońca i trzeba mieć dwie pary skarpetek, w tym jedną suchą.

    Po drodze udaje mi się zrobić obowiązkowy obiad sakwiarza: makaron z tuńczykiem i to zjedzony na przystanku na odludziu ;-) Z ciekawostek to praktycznie każda próba wzięcia wody przeze mnie z gospodarstwa kończy się próbą wręczenia mi wody butelkowanej. Muszę wyraźnie zaznaczać, że moja prośba dotyczy wody z kranu, ale to i tak często nie przynosi efektów, więc wpadłem na pomysł, aby mówić, że woda i tak pójdzie do przegotowania i nie ma sensu dawać mi butelkowanej wody ze sklepu. Na ogół wtedy znajduję zrozumienie. Notabene nigdy po wypiciu wody z krany nie dopadły mnie żadne dolegliwości żołądkowe, a jako honorowy krwiodawca również bym wiedział, że mam jakieś choroby. Oczywiście jak woda jest rdzawa i śmierdzi to jej nie wypijam, nawet przegotowanej, aczkolwiek może na palcach jednej ręki udałoby się zliczyć takie sytuacje.

    Do Nieporętu dojeżdżam w okolicach 15:30. Mimo obciążenia sakwami wybieram ubity trakt wzdłuż Kanałku Żerańskiego. Nie jechałem tą drogą z 6 lat, ale o dziwo jest w lepszym stanie niż to zapamiętałem. Dojeżdżam w końcu do obszaru wyznaczonego pod nowy gazociąg do EC Żerań. Widok jest przerażający, bo pasmo zrębu ciągnie się przez kilka kilometrów i osoba postronna może pomyśleć, że doszło do jakiegoś kataklizmu środowiskowego. Pod tą strategiczną budowę wycięto minimum 4000 drzew, a z tego co widziałem spora część z nich była posadzona w latach 50-tych, więc nie wiem czy doczekam za mojego życia równie ładnego widoku nad Kanałem Żerańskim. Niestety w tym miejscu trzeba podkreślić, iż Warszawa stanowi sztandarowy przykład wycinania drzew, bo "przeszkadzają" w rozbudowie miasta i aby później, za pieniądze podatników, sadzić w to miejsce kikuty, które często usychają po paru latach. W latach 2009-2014 wycięto w stolicy blisko 150 000 różnej wielkości drzew!

    Do domu dojeżdżam przed 18-stą, cały i szczęśliwy.

PODSUMOWANIE
    Chciałbym, aby taki parodniowy wyjazd w tych dniach stał się wręcz "świąteczną" tradycją!

Do góry