Dziennik 
WSTĘP
W ubiegłym roku, tj. w 2016,
szczęśliwie udało się pojechać na samotną wyprawę i to na pełne 14 dni. Nie ma
się co oszukiwać – rodzina, obowiązki, to już nie jest ta sama sytuacja co 10
lat temu. Dodatkowo w b.r. tak niefortunnie ułożyły się możliwości wzięcia
urlopu, a w sierpniu jeszcze doszły zawroty głowy, że ostatecznie najbliższy
możliwy termin wypadł praktycznie w drugiej połowie września. Plany były
ambitne – pojechać na Zakarpacie z łącznym dystansem minimum 1500km. Bardzo
szybko życie zweryfikowało ten cel, ale o tym w dalszej części relacji.
DZIEŃ 1
2017-09-13 (środa)
Budzę się kwadrans
po 6-stej. Śniadanie, ostatnie sprawdzenia i punkt 7.30 wyjeżdżam z domu.
Monika i Witek jeszcze śpią. Daje im buziaka na do widzenia. Dzień wcześniej
„wkręcałem” Witka, że ze mną jedzie i będę go trzymał w jednej z sakw ;-)
Warszawę opuszczam kierując się
na Konstancin-Jeziorna, następnie mijam wysypisko Baniocha. Jadę kilometr przez
las znaną mi drogą, choć przez ostatnie 3 lata nieco zarosła, a w błocie
zapadały mi się opony. Dalej mijam Warkę, gdzie na skrzyżowaniu znajduję dobrze
zachowany samolot – przypomina mi to pejzaż ukraiński, gdzie punkty
orientacyjne w miastach polegają na tym, że są na nich charakterystyczne
obiekty militarne typu czołg czy też samolot.
Cały dzień jest zimno 13-15 C,
jadę w długim rękawku, ale da radę jeszcze w krótkich spodenkach. Jedzie się w
miarę dobrze prócz tego, że rower od początku wyprawy niemiłosiernie skrzypi!
Zatrzymuję się w warsztacie samochodowym i pożyczam smar w spray’u i opryskuję
newralgiczne miejsca, ale nic to nie daje. Kupuję taśmę izolacyjną, bo
zapomniałem wziąć i obklejam miejsca styku sakw z ramą, ale również bez
rezultatu.
Obiad robię na 82 km – makaron z
wziętym jeszcze z domu kabanosem. Sporo kilometrów jadę drogami wojewódzkimi i
prócz paru miejsc ruchliwych, natężenie ruchu jest znośne. Wjeżdżam do Puszczy
Kozienickiej. Teren zaczyna się robić trochę pagórkowaty i od obiadu zaczyna
dodatkowo silnie i niekorzystnie dla mnie wiać. Mijam wieś Ursynów (a to
przecież nazwa dzielnicy w Warszawie). Przejeżdżam przez Pionki. Zaraz przy
wyjeździe z Kozienickiego Parku Krajobrazowego udaje mi się znaleźć miejsce na
nocleg. O 17-stej zaczynam się rozbijać. Przez cały dzień widuję grzybiarzy na
drogach. Na szczęście żaden mi nie zakłóca noclegu. Kąpię się cały prócz głowy,
bo jednak za chłodno. Rozstawiam się specjalnie wcześniej, bo dysponuję nowym
namiotem, dotychczas testowo rozłożonym tylko raz na działce i nie wiem ile
czasu na jego rozłożenie mi zejdzie. Dziennik sporządzam jeszcze w świetle
słonecznym. Mimo połowy września można się spokojnie rozstawiać w okolicach
18-stej, jakby nie było około 1,5 godziny wcześniej w połowie lipca. Namiot nie
zachwyca, ma parę wad albo może za bardzo się przyzwyczaiłem do Muwanga? Piszę
do Kuby smsa, żeby się pochwalić. Kuba ze mną nie jedzie z dwóch przyczyn –
zdrowotnych jak i ciąży Żony.
DZIEŃ 2
2017-09-14 (czwartek)
Budzę się
parę minut po szóstej. Trochę kropi deszcz co parę minut. Jest wietrznie. Spało
się tylko dobrze ze względu na nierówności. Szybkie śniadanie i jestem na
szosie kwadrans przed ósmą. Wieje od rana tak mocno, że koryguję trochę trasę,
aby nie jechać ciągle pod wiatr. Ostatecznie wychodzę na tym lepiej. Prawie
cały dzień jadę drogami gminnymi – białymi, ale wszystkie okazują się
asfaltowe. Ponownie mijam dużo grzybiarzy. Zbaczam z wyznaczonej trasy
kilometr, zgodnie z oznaczeniem, na stare grodziska z XIII w. w miejscowości,
zaskoczę Was, skądinąd zwanych Grodzisko. Skręt na atrakcje jest wyraźny, ale
dalej szukaj wiatru w polu. Nikogo nie napotykam po drodze, ludzie z racji
pogody pochowani w domach.
Na jednym z postojów na skwerze
miejskim dosiada się do mnie niegroźny miejscowy pijaczek. Oczywiście zagaduje
mnie. Z ciekawszych pytań zapamiętuje, że dziwi się, że nie jadę z
„sikoreczką”. Korzystam z jego pomocy w kwestii wskazania mi dalszej drogi.
Okazuje się bezbłędny, ale kosztuje mnie to 70 groszy. Pijaczek jest zawiedziony
jak je ujrzał, ale tłumaczę mu, że nie mam pieniędzy, bo nocuję w lesie, a na
wyprawę zbieram cały rok ;-) O dziwo nie ma pretensji po moim, jakże uczciwym,
tłumaczeniu.
Tego dnia
mijam kilka rezerwatów. W dalszym ciągu nie mogę ustalić co mi piszczy w
rowerze. Smaruję jeszcze raz pedały, poprawiam mocowanie sakw, zacisk od koła i
nic! Chyba na wiosnę pokuszę się o pełny przegląd roweru, bo z roku na rok jest
coraz gorzej. Pogoda przez cały dzień istnie mało rowerowa – wieje tak, że
miejscami, jadąc pod górkę, staje mi rower od oporu powietrza, a jak udaje mi
się jechać zgodnie z kierunkiem wiatru to pedałowanie ograniczam do minimum.
Oczywiście taka jazda jest znacznie bardziej męcząca niż jazda non-stop pod
lekki wiatr.
Mam spore
kłopoty ze znalezieniem rozsądnego miejsca na nocleg – dwie nieudane próby. W
końcu trzecia, trochę ryzykowna z racji odsłonięcia na widok wścibskich.
Rozstawiam się o 17:40, kiedy już powoli zaczyna robić się szaro. Ostatecznie
nocuję 10 km przed Janowem Lubelskim. Higiena przede wszystkim, więc nie
rezygnuję z mycia głowy i ciała. Pogoda na wieczór chwilowo rozpieszcza – 25 C
i udaje się złapać trochę słońca przez krótką koszulkę.
Z
ciekawostek, które zapamiętam to na przestrzeni 60 km tego dnia minął mnie
charakterystyczny, bardzo rzadki pojazd pogotowia elektrycznego, którego nie
sposób było pomylić z żadnym innym. Jak to czasem przypadek powoduje, że elektrycy
nim jadący mieli trasę zbliżoną do mojej…
DZIEŃ 3
2017-09-15 (piątek)
W nocy
wieje niesamowicie takimi podmuchami, że mi namiot tańczy. Taka lekka
konstrukcja ma jednak swoje wady. Poprzedni namiot z dwoma masztami był
„stoikiem” na wietrze, ten nowy niestety już nie. Ma swoje zalety jak wysokość,
obszerność i niską wagę, jednak po tych raptem paru dniach wyprawy odnoszę
wrażenie, że nie będzie mu dane długo służyć. Jako, że dodatkowo również pada
to na wietrze ściany zaczynają dotykać tropiku i sypialnia zaczyna się robić
wilgotna. Nie jestem w stanie tak go naciągnąć, aby powłoki nie dotykały się.
Może to wina nierównego miejsca, ale w nocy przecież nie będę tego analizował…
Śpię i tak twardo.
Podczas
śniadania umilają mi poranek przelatujące nisko nad głową bociany - aż słyszę
taki łoskot, furczenie ich dużych skrzydeł.
Niedługo po
wyruszeniu, wjeżdżam do Lasów Janowskich. Nie robi się wcale cieplej, a wręcz
na odwrót. Ubieram się w długie spodnie i gruby długi rękaw. Niedługo później
dojeżdżam do wsi Szklarnia w samym sercu wschodniej części Lasów Janowskich.
Nazwa wsi pochodzi od istniejącej w niej ponad 150 lat temu hucie szkła. Na
chwilę obecną atrakcją wsi jest ostoja konika biłgorajskiego – krzyżówki tarpana
i konika polskiego. Mam szczęście – jestem świadkiem jak konie wypuszczane się
ze stajni na pole. Wybiegają pędząc. Wyglądają na większe i znacznie dziksze
niż takie oglądane przeze mnie w stajniach.
W dalszą
trasę próbuję pojechać drogą leśną z Mamot Górnych na Deputaty, ale po kilkuset
metrach droga zaczyna tonąć w błocie i rezygnuję z pomysłu. Kieruję się w
kierunku wsi Ujście, nadrabiając trochę kilometrów. Przecinam sporo szlaków
rowerowych poprowadzonych w Lasach Janowskich. Są zazwyczaj dobrze oznakowane,
co stanowi chlubny wyjątek u nas w Polsce. Z Ujścia zamiast oczekiwanej
kolejnej gruntówki odnajduję świeżo położony asfalt – tej drogi według mapy być
nie powinno. Zgodnie ze znakami droga jest czynna w godzinach 7-17 z wjazdem na
własną odpowiedzialność. Jest przy tym malownicza i wąska – dwa samochody osobowe
się miną, ale z trudem. Podejrzewam, że drogę położyła Służba Leśnicza, aby
ułatwić wywózkę drewna, bo przecież nie dla grzybiarzy robi się tak dobrą drogę
w środku lasu. Jadę nią blisko 8 kilometrów – jest tak kręta, że gubię się w
liczbie pokonanych zakrętów.
Kieruję się
w kierunku miejscowości Leżajsk. Po drodze mijam malownicze Harasiuki, Lipiny i
Kuryłówkę. Pogoda w dalszym ciągu nie rozpieszcza – jest zimno, ale chociaż
przestało mocno wiać. Nie przekraczam Sanu,
a jadę jego wschodnim brzegiem. W Rzuchowie staję na spóźniony obiad – w
końcu makaron z tuńczykiem!
W dalszej
części dnia czeka mnie jazda ponad 20 km odcinkiem drogi wojewódzkiej z
Sieniawy do Jarosława. Ruch okazuje się całkiem spory, ale jedzie się szybko i
ten dystans zamykam w godzinę jazdy. Przed Jarosławem odnajduję na mapie
zaznaczony „ślad” z poprzedniej wyprawy z Kubą. Postanawiam nim trochę
podjechać. Otoczenia w ogóle nie poznaję i nie sposób się temu dziwić, choć
zdarza się czasami kilkaset kilometrów od domu zawitać po paru latach do tego
samego spożywczaka i co nieco się go pamięta.
Jedzie się
przyjemnie i tego idealnego noclegu szukam tak długo, że wybija prawie 15
kilometrów poszukiwań. Nadmienię, iż noclegu przy takich wyprawach szukam na
zasadzie: od teraz rozglądam się za noclegiem, trafi się jakieś miejsce za 100m
to się rozkładam, a jak nic nie widzę ciekawego, to jadę dalej. Czasem jest to
faktycznie kilkaset metrów, a czasem takie kilkanaście kilometrów. Oczywiście
mówię tutaj o sytuacji nieprzymuszonego noclegu warunkami typu zmierzch czy też
zbliżająca się burza.
Akurat na
tym obszarze przeważają same pola, brak choćby zagajników. Niejednokrotnie na
polach się człowiek rozbijał, ale tutaj widać, że świeżo coś posadzone, więc
nie wypada. Zaczyna się robić szarówka. W końcu ostatkiem sił za czwartym
podejściem udaje mi się rozbić bezpiecznie namiot na starej, wyłączonej z
ruchu, porośniętej zielskiem drodze polnej, otoczonej z obydwu stron starymi
drzewami.
DZIEŃ 4
2017-09-16 (sobota)
Jakoś
kiepsko śpię, jest mi niewygodnie i przeraźliwie zimno. Wstaję wcześnie, bo
około szóstej, ale wyjeżdżam dopiero dwie godziny później. Jest tak zimno, że
zakładam cienkie rękawiczki, które przezornie wziąłem. Rezygnuję ostatecznie z
planu wyprawy, który polegał na objechaniu Zakarpacia. Chyba zdziadziałem, bo z
roku na rok jest coraz gorzej – bardziej doskwiera zimno (choć akurat w tym
roku wyprawa w połowie września to jaka by miała być?), rower skrzypi, a i
forma taka, że po prostu obawiam się większych gór. Boję się, że będę sobie
pluł później w brodę, zmarnować taką okazję, ale trudno.
W
Lubaczowie zatrzymuje mnie rowerzysta jadący z naprzeciwka. Staję zaciekawiony.
Na oko ma 60 lat, ale wygląda na mniej. Okazuje się, że też planuje wyjechać na
coś podobnego. Podnosi mój rower, pyta się o ekwipunek, itp. Zdradza mi, że
jeszcze niedawno startował w maratonach, ale parę lat temu miał zawał na mecie
i się wycofał z tej konkurencji (chyba słusznie!). Teraz zajmuje się
triathlonami – do dziś nie wiem czy żartował czy też nie. Tak się nam dobrze
rozmawiało, że nawet zaproponował kawę, ale że czas mnie naglił (przecież mam
urlop) to grzecznie podziękowałem i pojechałem dalej.
W Horyńcu
odbijam na północ do Południoworoztoczańskiego Parku Krajobrazowego. Nawet
udaje mi się przejechać parę kilometrów ścieżką GreenVelo. Niestety nie
znajduję w Parku radzieckich schronów bojowych mimo oznaczeń.
Za miejscowością Pawliszcze
zapytuje się napotkanej ekipy budowlanej o drogę na wieś Dęby. Jeden mówi, że
można przez las (tak sam właśnie czasem jeździ), a drugi, że w żadnym wypadku.
Rozpoczyna się między nimi dyskusja. Zaczynają się wręcz kłócić. Jadę w końcu
tak jak mówi starszy z nich – czyli trochę dookoła, nie przez las na skróty. W
Lubyczy Królewskiej skręcam na Łaszczów.
Na setnym kilometrze tego dnia
robię sobie przerwę na przystanku w małej wsi. Nie znajduję na nim ławki, więc
przeprowadzam rower na drugą stronę drogi, gdzie stoi jakiś opuszczony budynek,
ale za to z nierozwalonymi schodami, na których można sobie wygodnie usiąść. Nagle
podchodzi do mnie kobieta, około 40-tki, bardzo, ale to bardzo otyła i coś tam
mamrocze. Staram się być miły i mówię, że zaczyna kropić, że pogoda mało
ciekawa, itd. A ona dalej coś duka i ja niczego nie rozumiem. Wyciągam w końcu książkę
i zaczynam przy niej czytać. W końcu udaje mi się ją zrozumieć, ale tylko jedno
słowo: „Kiedy?”. Nie rozumiejąc, pytam się kilka razy o co chodzi, bo może
chodzi jej skąd i dokąd jadę czy coś podobnego. A ona dalej niezrażona
„Kiedy?”. Zmęczony tym odpowiadam jej tym samym: „Co kiedy?”. Dochodzimy w
końcu zdaje się do clue tego co chciała od początku ode mnie uzyskać, czyli:
„Kiedy dasz pieniądze?”. Staję jak wryty, bo nawet dla urodzonego warszawiaka
coś takiego to niesamowite chamstwo. Wstaję i zaczynam się pakować do wyjazdu i
obruszony mówię, że żadnych pieniędzy nie mam i śpię w namiocie w lesie. Po tym
tekście kobieta odchodzi, ale mi się już nie chce w tej dziwnej wsi zostawać
ani minuty dłużej.
Robię kolejne 2 km i zatrzymuje
się na kolejnym przystanku. W Łaszczowie robię zakupy na kolacje i śniadanie.
Nauczony dniem wczorajszym, wodę biorę wcześniej i zaczynam się rozglądać za
miejscem na nocleg zdecydowanie wcześniej i bez wybrzydzania. Są tego efekty –
udaje się za drugim razem. Trafia mi się mały zagajniczek wśród pól uprawnych. Trochę
spadzisto, ale może być.
Biorę pełną kąpiel mimo chłodu. Sprawdzam
prognozę pogody, z której wynika, że ma zacząć padać w nocy aż do 9-tej rano. Zobaczymy…
DZIEŃ 5
2017-09-17 (niedziela)
Prognoza
spełnia się z lekkim opóźnieniem – padać zaczyna od świtu, tj. od szóstej rano,
ale niezbyt intensywnie, wręcz chwilami przestaje. Korzystam z jednej z takich
okazji i pakuje się. Zwijam jednoosobowe obozowisko tak szybko, że kwadrans
przed ósmą jestem już gotowy do wyruszenia.
Przejeżdżam
przez Tyszowce i Werbkowice. Zaraz przed Mołodiatyczami zaczyna silnie padać.
Zakładam swój dwuczęściowy strój chemiczny – nazywam go tak, bo jest kompletnie
biały i wygląda jakby był przygotowany na atak substancjami trującymi, jeszcze
tylko maski gazowej brakuje. W kompletnym deszczu robię parę kilometrów i
podjeżdżam pod wiatę napotkanego sklepu na planowany krótki postój.
Przerwa
trwa ostatecznie niemal pół godziny, bo wpierw trafia mi się gadatliwa pani
Sprzedająca, następnie napotkany sakwiarz (jak zrozumiałem był na jednej
wyprawie 5 lat temu), poruszający się tymczasowo samochodem. Okazuje się fajnym
gościem. Namawia bardzo do kupna pedałów z większą platformą typu np. SPD SL. Z
jego opowieści dowiaduję się, że 5 lat temu pokonał drogę z Lublina czy
Rzeszowa (dokładnie teraz nie pamiętam) do Belgradu (ponad 1000km). Robił z
kolegą dziennie nawet po 200 km. Uczciwie przyznał jednocześnie, że przy takim
dziennym przebiegu niczego nie widział po drodze, bo trzeba było ciągle
pedałować. Ale i tak mieli swoje przygody – zapewne ze zmęczenia mieli kolizję
ze sobą podczas jazdy i z urazem ledwo wrócił do Polski. Żegnamy się
serdecznie, on mi życząc szczęśliwej drogi, a ja jemu powtórzenia wyczynu
sprzed lat.
Podczas
przerwy przestał padać deszcz, ale oczywiście gdy ruszyłem po paru minutach
ponownie zaczęło siąpić. Notabene okazuje się, że zakupiona przeze mnie nowa
sakwa na kierownicę, tak długo zresztą szukana, może i jest nieprzemakalna, ale
mapnik na niej kompletnie nie, a szkoda, bo naprawdę się jej naszukałem, a w
żadnych specyfikacjach nie piszą czy mapnik jest szczelny czy też nie. Trudno,
trzeba będzie przezroczystą plandekę załatwić, aby podczas deszczu jednak
widzieć gdzie się jedzie ;d
Opowiem
małą anegdotkę z tego dnia, w okolicach 30 km. Dojeżdżając do małego mostku nad
strumykiem słyszę donośne szczekanie dwóch psów w kierunku poręczy mostu.
Dopiero gdy na niego wjechałem ujrzałem zmokniętego kota, który przeszedł na
stronę zewnętrzną balustrady (bałem się, że spadnie zaraz do wody) i stara się odeprzeć
atak psów. Tak sprytnie się ustawił, że pionową szczeblinkę barierki miał
między oczami, a po bokach wystawiał łapy i próbował odganiać psy i to wszystko
oczywiście na tylnych nogach. Namaszczeniem okazuje się bardzo podobny do moich
domowych kotów, więc szybki zwrot i jestem przy psach. Odstraszam je szybko
krzykiem, trzymając na wypadek w pogotowiu gaz pieprzowy. Psy powoli odchodzą w
pole, ale ociągają się niezmiernie i co chwila się odwracają czy może już
pojechałem i będą mogły wrócić do kota. W międzyczasie kot zmienia pozycję na
czworonożną i nie wygląda już na tak przestraszonego. Jest cały zmoczony, ale
nie chce opuścić mostku, a nie wiem jak mu doradzić, aby schował się pod mostkiem,
bo jest tam sucho. Psy zniknęły z pola widzenia, znikam i ja pewny, że kot
sobie już poradzi.
Wracając do
dalszej części dnia, deszcz kropi raz mocniej, raz słabiej. Mijam Wojsławice i
kieruję się na Chełm. Na jego przedmieściach sprawdzam na smartfonie prognozę
pogody na najbliższe parę dni dla rejonów, które mam zamiar odwiedzić, a planuję
dojechać do Białowieży i stamtąd zawrócić do Warszawy. Okazuje się, że ma padać
prawie cały czas, a temperatura w dzień ma nie przekraczać 12 stopni C. Zrezygnowany
i wyziębiony całym dniem, a także czując, że dalsza jazda nie będzie żadną
przyjemnością, wsiadam do pociągu w Chełmie i po 5 godzinach jestem w Warszawie
w domu.
Po wyjściu
z dworca w Warszawie nie żałuję podjętej decyzji – stolica okazuje się cała skąpana
w wodzie, miejscami wody po kostki na drodze. Trudno, nigdy więcej jazdy w
drugiej połowie września.
ZAKOŃCZENIE
Na pewno wyprawy nie sposób
zaliczyć do udanych. Raptem 5 dni, z kiepską pogodą nie należy dla mnie do
miłego spędzania czasu. Momentami dawał o sobie znać problem z zawrotami głowy,
który zresztą do dziś dnia pozostaje nierozwiązany. Planu wyjazdu na Zakarpacie
nie wyrzucam na „śmietnik historii”. Będę go trzymał i mam nadzieję, że w
przeciągu kilku najbliższych lat uda mi się go zrealizować.