Dziennik

DZIEŃ 1
2020-10-03 (sobota)

   Budzik ustawiony na 06:30. 15 minut wcześniej kot próbuje obudzić całą Rodzinę przeraźliwie miaucząc i to mu się udaje. Witek się również budzi prawie równo ze mną. Przygotowuję nam śniadanie, a Witek gra w słuchawkach na pianinie ;-) Zauważyłem, że sobota bądź niedziela z rana to najlepsze dla niego momenty na granie na pianinie. Pakuję ostatnie rzeczy do sakwy i kwadrans przed ósmą schodzę razem z Witkiem do piwnicy po rower. Syn pomaga mi znieść rzeczy, więc nie muszę latać trzy razy na trzecie piętro. W planie - 4 dni jazdy, 3 noclegi. Zawsze coś.
    Ruszam parę minut po 08:00. Jest dość zimno ok. 15C mimo przebijającego się słońca. Jadę wzdłuż Wisły na południe. Na drugi brzeg przeprawiam się Mostem Siekierkowskim i dalej cisnę wzdłuż wału. Droga mi znana, wręcz nudna. Mijam kolejny most na Wiśle, który wydaje się prawie na ukończeniu (pisząc relacje 1 stycznia zawiadamiam, iż mostem można już jeździć od 22 grudnia). Parę kilometrów jadę rozmokłymi gruntówkami. Stosunkowo szybko dojeżdżam do Góry Kalwarii, gdzie robię pierwszy dłuższy postój. 
    Rowerzystów na ścieżkach sporo - słoneczna pogoda zachęca do ruszenia się z domu. Dwie grupki kolarskie mnie zaczepiają, pytając się standardowo: skąd i dokąd. W pierwszym dniu nie ma się czy pochwalić, ale i tak robię wrażenie na nich mówiąc, iż planuję noclegi na dziko. Miałem plan jechać bocznymi drogami, ale w tym rejonie to mi się kompletnie nie udaje - bite 25km pokonuję krajówką. Fakt, że z niewielkim ruchem, ale jedzie się nieprzyjemnie. Nie skręciłem na rondzie, jak to było zazwyczaj, na Warkę, ale nowa droga okazała się jeszcze gorsza. 
    Kolejny postój robię w skansenie wojskowym w Mniszewie (polecam). Ulubiony skansen Witka - można pochodzić rowami, są zasieki i na upartego da radę wejść do środka czołgu. Za Magnuszewem kieruje się prosto na południe, chcąc zakończyć jazdę po krajówce jak i trochę sobie pomóc w walce z wiatrem, bo od Góry Kalwarii wieje mi ciągle prosto w twarz. Średnia prędkość spada mi z 20 km/h na 16 km/h. Jedzie się bardzo ciężko. 
    Jest mi też dane zawitać do kolejnego punktu związanego z historią bitw pancernych - Studzianek Pancernych, gdzie w sierpniu 1944 r. doszło do walki między jednostkami polskimi i radzieckimi z niemieckimi. Obiad spożywam niedaleko pomnika poległym w tej bitwie - pomnikiem jest oczywiście czołg T-34. Przejeżdżam przez Głowaczów i niedługo później wjeżdżam do Puszczy Kozienickiej. Jeszcze rano sądziłem, że uda mi się dojechać bliżej Dęblina, ale szybko plany ulegają zmianie.
    Miejsce na nocleg znajduję w okolicach Pionek w rozrzedzonym wycinką lesie. Rozbijam się o 17.20 i to już jest na styku z szarówką. Udaje mi się jeszcze wykąpać, zjeść coś i poczytać bez sztucznego światła. W trakcie dnia pogoda uległa dość znacznej zmianie - około 12stej jechałem już na krótkim rękawku i tak też zostało do późnego popołudnia. Wieczór też był ciepły. Wysyłam smsa do domu, że żyję, piszę relację, czytam parę stron książki 'Astrofizyka dla zabieganych" autorstwa Neil de Grasse Tysona.
     

DZIEŃ 2
2020-10-04 (niedziela)

    Śpię twardo, aczkolwiek budzę się na kilka sekund kilkukrotnie. Praktycznie w ogóle mi się to nie zdarza w domu, być może uaktywnia się czasem tryb czuwania ;-) W nocy nie pada i jest ciepło jak na początek października. Udaje mi się ruszyć punkt 08:00. Siła wiatru się nie zmienia w porównaniu do dnia poprzedniego - nie wieje mi już w twarz z racji zmiany kierunku jazdy, a w bok. Nadal jest bardzo silny, miejscami porywisty. Zachowuje się tak jakby szła zmiana pogody, ale z prognoz niczego takiego nie wynika.
    Do Dęblina dojeżdżam drogą wojewódzką 691-tką, ale praktycznie pustą. W tym roku byłem już w Dęblinie w Muzeum Lotnictwa z Witkiem - polecam! Z Dęblina wyjeżdżam mając 40 km na liczniku. Muszę trochę podjechać krajówką, ale ruch też jest na niej znikomy. W końcu to niedziela. Przed Moszczanką skręcam w prawo, niedługo potem dzięki mapom w komórce udaje mi się za pomocą drogi pożarowej nr 21 bez problemów nawiązać do drogi na Ułęż. Dalej jadę drogą lokalną na Jeziorzany, wzdłuż krajówki nr 48.  W nich skręcam na północ i przejeżdżam przez miejscowości z ciekawymi nazwami typu: Charlejów czy też Poznań. Z Serokomli wykonując niezliczoną ilość skrętów po drodze, udaje mi się dostać do Woli Osocińskiej. Stamtąd prosto na północ na Ulan-Majorat (ktoś wie skąd taka nazwa?). Moje odbicie na północ wynikało ze zwykłego wygodnictwa. Nie chciało mi się dalej walczyć z wiatrem, kiedy każda trasa jest dobra :-) Z Ulan jadę na Lipniaki. 5km przed Lipniakami zatrzymuje się i pomagam starszej Kobiecie, której rozkręcił się mechanizm zmiany biegów w tylnej piaście. Udaje mi się to naprawić i szczęśliwy z dobrego uczynku jadę dalej. Jeszcze przed odjazdem Kobieta wypytuje mnie o trasę, noclegi, nawet poleca dobry hotel w okolicy, ale serdecznie dziękuję za takie zbędne wygody.
    W Lipniakach biorę wodę - samoobsługa z kranu przy domu. 2km dalej się rozbijam, ponownie przy wyrębie. Co się dzieje? Już nie ma połaci lasów nie tkniętych wycinkami? Sprawdziłem i od domu dzieli mnie 160km w najkrótszej trasie. Czas zatem jeszcze jechać dalej i postanawiam, że nazajutrz pojadę na wschód i dopiero po jakiś 30km zakręcę w kierunku domu.
    Wieczór zdaje się być zimniejszy niż dnia poprzedniego. Zasypiam szybko.

DZIEŃ 3
2020-10-05 (poniedziałek) 

    W nocy już zimno, w okolicach piątej ciężko jest mi usnąć. Ubieram się (a raczej dobieram się) w nocy w cieplejsze ubrania. Rano wilgotno - namiot cały mokry, na szczęście wychodzi trochę słońca z samego rana. Przez cały dzień jednak rzadko widzę słońce. Popołudniu to już praktycznie w ogóle. Z Kąkolewnicy kieruje się na Berezę i przez jakiś czas jadę znaną mi już drogą, którą jechałem kilka lat temu z Kubą. Po 2km odbijam na wschód na Żerocin i następnie na północ na Szachy. W nich robię pierwszy postój tego dnia.
    Przekraczam rzekę Krzna i jadę dalej na północ na Kownaty (nazwa już mi się obiła o uszy, pytanie kiedy?). Niedługo później wjeżdżam do województwa mazowieckiego. Jadę dalej na godzinę dwunastą aż do Huszlewa i stamtąd zaczyna się moja droga powrotna.
    Cały dzień jadę drogami lokalnymi, więc kręcenia trochę jest, ale jest za to spokojnie i miło. Obiad (w końcu tuńczyk!) robię we wsi Radzików Wieki, gdzie niepostrzeżenie spada kilkanaście kropel deszczu! Na szczęście strachy na lachy! Siedlce mijam od północy, jadąc przez Suchożebry. W Mokobodach biorę wodę na nocleg. Przejeżdżam z 4,5 litrami wody z dobre 5km zanim dojeżdżam do zagajnika 2 km przed miejscowością Broszków. Kąpiel (bez głowy tym razem, bo coraz zimniej wieczorami), kolacja i spać. W tle grzmoty - ma być burza, ale maksymalnie dwugodzinna. Majta namiotem przez parę minut, ale szybko burza podąża dalej. Do rana się rozpogadza. Do domu mapa pokazuje mi 92km, więc zapewne 100km wyjdzie nie trzymając się ściśle trasy.
    Nic się nie dzieje cały dzień, stąd taki skąpy opis. Napotykam miłych ludzi po drodze - podczas poboru wody jedna z Pani zaprasza mnie do domu, nawet kawę chce zaparzać, ale niestety muszę odmówić, aczkolwiek trzeba w końcu wyjść z konwenansów i zaakceptować zaproszenie. Może kiedyś...

DZIEŃ 4
2020-10-06 (wtorek) 

    Poranek jak to zwykle, no może za wyjątkiem grzybiarza, który mnie rano nakrywa podczas likwidowania obozowiska. Podczas zbierania namiotu w oddali słyszę ryk pił spalinowych ciętych drzewa. Jakaś masakra jest. Mimo deszczu późnym wieczorem namiot praktycznie jest suchy. Wyłączam budzik i zasypiam dalej, budzę się dopiero ok. 07:30. Szybkie ruchy i w godzinę i 10 minut udaje mi się wyjechać z lasu.
    Przez pół trasy tego dnia jadę prosto na zachód, w kierunku Wiązowny. Następnie drogą szutrową przebijam się do Józefowa, gdzie niedługo później robię sobie dłuższą przerwę połączoną z konsumpcją. Następnie trzymam się lokalnych dróg tak, aby ostatecznie wyjechać na Wał Miedzeszyński na wysokości Mostu Siekierkowskiego.             Ogólnie cały dzień jest nudny i polega tylko na kręceniu pedałami. Nic ciekawego się nie trafia, żadna przygoda. Do domu dojeżdżam przed 16stą. Jestem tak zmęczony, że nawet nie dokańczam relacji i trzy miesiące później jest mi bardzo ciężko przypomnieć sobie ten nudny dzień ;-)   

    

PODSUMOWANIE

    Nie ma co ukrywać, że ta krótka wyprawa nie była nadzwyczajna. Zdecydowanie bardziej zapadła mi w pamięć ta z połowy kwietnia b.r. Trzeba przyznać - była nudna, ale też takie wycieczki muszą się trafiać.

Do góry