300 km w dobę          skan_licznika

Pozostali uczestnicy: brak

Statystyka (dzień 2014-07-30): 
Przez prawie 13 godzin jazdy przejechałem ponad 300 kilometrów asfaltem (pobudka o 04:00, start 04:30, na dworcu 19:15, wyjazd z Prabut o 20:10, w W-wie 23:30). A dokładnie:

301,05 km, 12 godzin 47 min, av. 23,52 km/h, max. 44,93 km/h

Mapa - kliknij na nią, aby powiększyć

mapa_300km

Dziennik
   Pomysł pobicia rekordu z 2003 roku chodził za mną już od paru ładnych lat. Jednakże ciągle coś nie pasowało - a to pogoda w weekend nie ta, a to wiatr wieje ze złej strony, a to za krótki już dzień, a to jeszcze formy nie mam itd. Wymówek było zawsze co nie miara.
    W roku 2014 wyprawa z sakwami odbyła się wyjątkowo wcześnie, bo w czerwcu. Była ona stosunkowo krótka i po powrocie nabrałem szybko siły i motywacji do zrobienia jeszcze czegoś fajnego w tym roku. Pierwsze tygodnie lipca, mimo, że najbardziej pasowały z racji długości dnia, to minęły szybko i żaden termin mi nie odpowiadał. Im dłużej zacząłem sie przygotowywać (psychicznie, bo fizycznie jeździłem już tylko na krótkie trasy), to oblatywał mnie strach - a jak się nie uda? Co wtedy? Taka porażka, bo się okaże, że jestem słabszy niż 10 lat temu...
    W końcu 29 lipca, w trakcie tygodniowego urlopu, okazało się, iż nazajutrz są doskonałe warunki do jazdy - wiatr lekko w plecy z południa na północ, pogoda bez zarzutu, choć upalnie. Szybko się pakuję, przygotowuję rower i układam trasę drugorzędnymi drogami. Idę spać zaraz po 23ej. Wszystko już mam oczywiście spakowane i gotowe do drogi.
    Budzę się równo o 04:00. Przekąszam dwie kanapki, szybka herbata i w drogę. Z domu wyjeżdżam pół godziny później. Jest już w miarę jasno - można jechać bez oświetlenia. Jestem zdziwiony, bo sądziłem, że będzie jeszcze ciemno. Jadę na północ, dobrze znanymi już drogami, do Modlina. Cały podniecony, nie chce mi się w ogóle spać, a tętno podskakuje mi chyba nie z powodu tempa jazdy, a emocji. Po pół godzinie jazdy wszystko wraca do normy - łapię swój rytm i jadę swoje.
    Pierwszy krótki postój robię zaraz przed Modlinem. Mijam Zakroczym i kieruję się na Płońsk. W jednym miejscu trochę błądzę, ale niewiele nadrabiam, bo około 1 kilometr. Płońsk mijam lekko z boku, przez co nie kluczę po jego centrum i ponownie odnajduję powiatową drogę do Raciąża. Kilometry szybko lecą, jedzie się dobrze, a średnia wręcz wzrasta i jest ponad to co zaplanowałem. Z drugiej jednak strony odpoczynki robię dłuższe niż zakładałem, jednakże są one rzadziej. Wszystko wymieszane daje niezły efekt i w rezultacie jadę zgodnie z planem.
    Mijam Raciąż z prawej strony, ale na skutek nowej, rozbudowanej drogi "czerwonej", której na mojej mapie sprzed 10 latu nie ma, gubię właściwą trasę i jadę za daleko na zachód. Napotykam starszą kobietę na rowerze, której przedstawiam swoją sytuację. Zapytuje się mnie ona czy mogę zjechać na gruntową drogę, bo będzie najszybciej. Myślę sobie, że to zawsze przygoda, a 2 km po gruntówce nie przysporzy mi żadnych kłopotów. Droga okazuje się nieźle przygotowana do ruchu i szybko trafiam na tę prawidłową, przez siebie zaplanowaną drogę. Przemieszczam się dalej w stronę miejscowości Rościszewo. W dalszym ciagu udaje mi się praktycznie omijać drogi "czerwone", a ruch na ścieżkach lokalnych okazuje się znikomy. Na jednym z odcinków, 10 kilometrowego, przejechało dosłownie obok mnie parę aut! Jedzie się spokojnie przez co skupiam się na trzymaniu tempa i podziwianiu widoków. Aby mnie nie zjadła statystyka, licznik chowam pod mapnikiem, co także uspokaja i człowiek nie świruje od cyfr.
    W połowie zaplanowanego dystansu (155 km) robię dłuższą przerwę, dzwonię do Moniki się pochwalić i leżę przez parę minut na polance. Wokół cicho i spokojnie, a ja przecież mam jeszcze drugie tyle do pokonania. Czuję się dobrze, choć wiem, że kryzys zapewne przyjdzie. Zresztą nie czekam na niego długo. Mając prawie 180 km zaczyna mnie mdlić, a nogi trząść. Przychodzi to tak nagle, a jestem nawodniony, w miarę najedzony, ale po prostu wszystko zaczyna się wyłączać. Robię parę kilometrów i doczłapuję się do sklepu. Z wysiłkiem proszę w sklepie o parę rzeczy. Po zakupach siadam od razu na rower, bo wokół sklepu brak cienia, a na słońcu jest ze 35 stopni C. Szybko znajduję miejsce odpoczynku - w rowie opieram się o drzewo i konsumuję banana, batona i litr wody. Odczekuję 15 minut. Po tym postoju już zdaję sobie sprawę, że jazda do Tczewa na pociąg obarczona jest zbyt dużym ryzykiem i decyduję się uruchomić plan B, który polega na wejściu do pociągu jeden-dwa przystanki później. Malbork mnie kompletnie nie urządza, bo praktycznie ten sam dystans co Tczew. Na razie jednak nie myślę o tym, bo przede mną minimum 4 godziny jazdy. Ruszam i jadę do przodu - siły wróciły i to jest najważniejsze!
    Do Brodnicy dojeżdżam "powiatówkami" i kieruję się na północ. Przejeżdżam przez Brodnicki Park Krajobrazowy. Jeziora ciągną się z obydwu stron - widoki umilają jazdę. Niestety pagórki też się zaczęły, ale nie są na tyle męczące, aby na nie silnie narzekać. Po wyjeździe z Parku robię sobie przerwę, dokładnie wyliczając dystans do przebycia oraz czas dojazdu. Decyduję się na jazdę do miejscowości Prabuty, w której staje interesujący mnie pociąg "Słoneczny" do Warszawy. Mam zapas jednej godziny, więc jadę dotychczasowym tempem. Zaczynam trochę żałować, że nie mam tych dwóch godzin potrzebnych do Tczewa, bo trasa zapowiadała się naprawdę fajnie - 30 km wzdłuż Wisły przez kilka rezerwatów leśnych, ale wtedy nocleg w Tczewie pewny, a pociągi poranne niezbyt mi pasują.
    Parę kilometrów przed Kwidzynem zaczyna kropić, ale tylko żeby nastraszyć. Miasto mijam z prawej strony - obwodnicą, kierując się na wschód, na Prabuty. Ostatnie 20 km przejeżdżam drogą czerwoną, na której ruch jest do zaakceptowania. Dworzec w Prabutach znajduje się wręcz na rogatkach miasteczka, a że czasu mam sporo, to zwiedzam sobie centrum miasta, zamawiam kebaba i robię jeszcze parę kółek wokół dworca tak, aby magiczna bariera tych 300 km została przekroczona.
    Pociąg spóźnia się 10 min w Prabutach, ale nadrabia te opóźnienie w trakcie drogi do Warszawy. Widocznie też ma dziś dobry dzień, tak jak ja. W pociągu prawie zasypiam, ale te 3,5 godziny udaje się wytrzymać.
    W domu jestem kwadrans przed północą, szczęśliwy i zmęczony. Biorę zimną kąpiel i szybko zasypiam. Rankiem budzę się z uczuciem nóg ciężkich jak z betonu, ale nie jest źle i normalnie funkcjonuję przez caly dzień, choć pełna regeneracja trwa parę dni.
     

Koszta
- bilet PKP Tczew (ostatecznie wsiadłem w Prabutach)-Warszawa (42,30 PLN), pociąg "Słoneczny"

- żywność i napoje podczas trasy, w tym czasopismo na podróż pociągiem: ok. 40 PLN

Spis rzeczy, które wziąłem ze sobą i zmieściły się w małym plecaku, który zamontowałem na bagażniku tylnym:

- kawałek papieru toaletowego, 6 saszetek elektrolitu (w razie mega upałów), multiwitamina w tabletkach musujących, mapy, dwie koszulki syntetyki, batony energetyczne (zawsze mieć jeden na czarną godzinę), 2 x dętka, oświetlenie przód+tył, gumkolinka, cukierki kopiko z kofeiną, krem przeciwsłoneczny, chusteczki odświeżające (dla komfortu pozostałych podróżnych w przypadku powrotu PKP), 2 bidony